Koh Phi Phi widział każdy, kto odwiedza Tajlandię, więc nam też
wypadało, prawda? Stały bywalec rankingów najpiękniejszych miejsc na świecie,
najlepszych plaż w Azji i takie tam. Ruszyliśmy. Dopłynęliśmy. I głośno
zapłakaliśmy… Od Mielna w lipcu odróżnia się tylko tym, że jest nieprzerwanie
ciepło. I tyle. Stragan na straganie, na przemian z pseudo barem i studiem
tatuażu (patrząc na stan BHP przy czymkolwiek, podziwiam ludzi, ja nawet za
darmo bym nie dała się ukuć, mimo setek pięknych wzorów, które oferowali). Ze ścian
naszego pokoju można było nożem wycinać grzyba, nie miał okien, klima się
zepsuła, a sen był niestety niemożliwy, jak w całej okolicy. Punkt widokowy
znajdujący się wysoko, wysoko w górze był bardzo ładny, niestety nie było nawet
wolnego kamienia, żeby usiąść. Ludzie już nie byli tajsko mili, po raz pierwszy
odbyliśmy tam bardzo głośną awanturę z właścicielką „pensjonatu”. W oczach
widać tylko bahty, zamiast radości z życia.
Rankiem postanowiliśmy wynająć Taja i jego long boat i ruszyć na wyprawę na Maya Bay, raj na Ziemi ukazany w Niebiańskiej plaży. Warto się udać rano,
później są tłumy. No więc byliśmy rano. Godzina 7, słońce jeszcze nie wstało,
wpływamy w skały i ukazuje nam się… milion łódek. Dziesiątki ludzi. I odpływ.
Spędziliśmy tam całe 20 minut (które kosztuje 30 zł na osobę, ale to szczegół)
i czas uciekać. Cudownych zdjęć nie przywieźliśmy.
W drodze powrotnej podpłynęliśmy na Monkey Beach, odwiedzić spotkane już
wcześniej kilkukrotnie zwierzątka. Będzie miło, porobimy sobie zdjęcia. Uświadomieni
wcześniej, że lubią one słodycze i piwo, zaopatrzyliśmy się w paczkę chipsów.
Wyciągnęłam je z plecaka. I.. i tyle je widziałam. Małe, słodkie małpki to
krwiożercze potwory, największy z nich rzucił się na mnie, wyrwał mi paczkę (i
trochę włosów…) i poszedł delektować się swoim przysmakiem, zerkając co chwilę
co jeszcze dla nich przygotowaliśmy. Postawienie kroku na plaży wiązało się z
atakiem. Niektórzy ryzykowali, ale świadomość, że zadrapanie/ugryzienie małej
małpki = zastrzyk na malarię = 1000 PLN, zdecydowanie zniechęciły.
Wróciliśmy wcześnie, położyliśmy się na rzekomo
pięknej plaży, gdzie woda była mętna, a wszędzie były łódki. Obok nas, pod
drzewem, leżała tak naćpana młoda dama, że momentami wątpiłam czy nadal żyje.
Pod 20 minutach, mimo opłaconego kolejnego noclegu, powiedzieliśmy stanowcze
„nie” i godzinę później siedzieliśmy już w promie na Phuket. Wizyty nie żałowaliśmy, w końcu wszędzie powinno być takie
miejsce, do którego nie chciałoby się wrócić nawet za darmo.
Najbardziej rozpoznawane miejsce turystyczne w całej
Tajlandii to właśnie ta ogromna wyspa, dlatego nie oczekiwaliśmy już cudów.
Uzyskaliśmy święty spokój, cichy, czysty nocleg, bardzo ładną plażę, ludzi co
prawda dużo, ale już spokojny, błogi klimat – bez imprez, krzyków, bardziej
rodziny z dziećmi. Spędziliśmy dzień na Surin
Beach oraz Bang Tao. Ostatnie
przedpołudnie spędziliśmy w pobliżu lotniska, nawet bardzo blisko – przy samym
lotnisku jest bardzo ciekawa plaża – lądujące samoloty przelatują nad głowami.
Bardzo blisko. Na tyle, że podczas startu, będąc kawałek dalej, zobaczyłam
tylko jak ludzie się przewracają, a ich torby lądują głęboko w wodzie.
Nadszedł czas wracać. W drodze powrotnej mieliśmy jeszcze 14-godzinny stop over w Dosze. W takich sytuacjach Qatar oferuje darmowy nocleg w 4- i 5-gwiazdkowych hotelach. Dlaczego nie, stać ich. Planowaliśmy wielkie zwiedzanie, ale po trzytygodniowej podróży było już w nas tyle życia, że ruszyliśmy jedynie zjeść, a jakże, kebaba (swoją drogą, całkiem duży, 12 zł, jak w Polsce) i delektowaliśmy się czystością i kulturą w murach Holiday Inn’u jakiej nie zaznaliśmy w minionych tygodniach.
W kraju przywitał nas bardzo zimny poranek. 4 stopnie,
lekki deszcz, szok dla organizmu. Pozostały piękne wspomnienia i planowanie
następnej podróży – bo, że takowa będzie, byliśmy już pewni. Gdzie teraz?