08:11:00

After 4. Bez siebie nie przetrwamy

After 4. Bez siebie nie przetrwamy

 


Może to ciekawość, może pewien sentyment, z całą jednak pewnością nic innego nie podkusiło mnie do zakupu biletów. O ile pierwsza część tego filmu, o której pisałam tutaj, wzbudziła we mnie dość pozytywne uczucia, wywołując pewne uczucie deja vu, powrotu do typowych młodzieżówek, o tyle każda kolejna... była dokładnie taka sama. 

Kompletnie nic się tutaj nie zmienia. Zakochana para nastolatków, którzy na przestrzeni kolejnych czterech części teoretycznie stali się dorośli, naiwne uczucie wypełnione wiarą w to, że miłość przetrwa wszystko i warto walczyć o nią niezależnie od tego jak bardzo niszczy zakochanych, ciągłe stwierdzenia, że razem można wszystko, cukierkowość i seksualny bum, bo przecież inaczej godzić się i funkcjonować nie można. 

Może to też kwestia tego, że z całą pewnością byłam najstarszą osobą, która wzięła udział w tym seansie, miłosne uniesienia nastoletnich czasów mam dawno za sobą, a tuż przed seansem pochłonęła mnie przerażająca dorosłość... Dawno nie sięgałam też do książek z kategorii new adult, żeby nie powiedzieć, że od zbyt dawna nie sięgałam w ogóle do żadnych, nie licząc tych stricte związanych z obraną ścieżką naukowo-zawodową, jakże daleką od tego wszystkiego. W każdym razie - pewnie poszłabym na kolejną część, z całą pewnością dostając piąty raz dokładnie tę samą sieczkę. Ładnych aktorów, ładnych kadrów, niewiarygodnie toksycznej relacji nastolatków wpatrzonych w siebie aż nazbyt naiwnie. Nic więcej.

 

 Źródło zdjęć: grafika google

08:34:00

Kolejne 365 dni

Kolejne 365 dni

Tak sobie myślę o tym filmie i wszystkich niepochlebnych opiniach na jego temat i zastanawiam się czy mój odbiór w wielu wypadkach jest o tyle błędny, czy podchodzę do okrzykniętych filmów w inny niżeli większość widowni sposób. 

Rzecz jasna nie pokuszę się o stwierdzenie, że jest to arcydzieło, ba!, nie powiem nawet, że jest to dobry film, ale... No właśnie, ale. Potencjał byłby w tej produkcji, gdyby skrócić ją do wersji 45-minutowego odcinka serialu. Ładne widoki, ładna muzyka, całkiem ładni aktorzy. I tyle z tej ładności, bo jako sposób na spędzenie popołudnia czy wieczoru - nieładny. W ogóle, chciałam się cofnąć do swojej recenzji pierwszej części tej produkcji, gdzie jeszcze miałam względne ambicje czytania książki przed seansem i samą mnie dziwiło, że takowej nie ma. Po niezbyt długiej jednak chwili namysłu stwierdzam, że przecież niewiele w tym temacie mam do powiedzenia.

A całkiem szczerze - pierwszej części nie pamiętam, poza zażenowaniem w trakcie oglądania. Drugą, pamiętam, oglądałam śmiejąc się pod nosem w czasie, gdy pisząc smsy z koleżanką nie mogłyśmy przezwyciężyć niczego dalej niżeli właśnie serialowych czterdziestu minut. I tutaj miałam podobnie. Tysiąc przerw w trakcie, by na koniec stwierdzić, że znów nie było warto, ale wygrała - jak w wielu przypadkach - ciekawość. 

Jedyne, co mi się w tym filmie podobało, to relacja Laury z matką i rozmowa, która wydarzyła się w temacie damsko-męskim, zaspojlerowana w wielu recenzjach jako płytki monolog. I tak się tylko zastanawiam, po kilku dniach od tego wątpliwej jakości seansu, cóż autor miał na myśli...

15:23:00

A mnie zdumiewają mężczyźni...

A mnie zdumiewają mężczyźni...

"Nie życzę nikomu zdumionego faceta. Myśli, że wolno mu wszystko"

Po lekturze tekstu Magdy, przyszedł czas na list zdumionego, biednego, zapracowanego mężczyzny. Od lat krążą w opinii społecznej przekonania o tym, że co u płci "silniejszej" wydaje się wyrazem męskości, u kobiet zdaje się odrażające. Nie będę przytaczać tu dokładnego określenia wierząc, że wszyscy wiemy, o co chodzi.

W XXI w. wchodzimy natomiast na kolejny poziom tego przekonania, opierający się o bardziej przyziemne sprawy, jakimi jest codzienne życie. W istocie wierzę w rolę kobiety dbającej o ciepło domowego ogniska – wychowującej dzieci, gotującej obiady, dbającej o domową harmonię i o to, by mężczyzna mógł czuć się dobrze, zaopiekowany, nakarmiony i mający prawo do odpoczynku.

 

"Feminizm kobiet nie kończy się tam, gdzie trzeba wnieść lodówkę na czwarte piętro"

Tyle że czasy kobiet "w domu" skończyły się dawno temu. Kiedy mężczyźni wrócili z pola (w którym, de facto, zarówno kobiety, jak i nawet te wychowywane przez nie dzieci) w okresie wzmożonej ilości obowiązków, pracowały wraz z nimi od świtu do nocy. Dzisiejsze kobiety, którym tak często wmawia się nadmierny feminizm, pracują na niejednym czasem etacie, a dwa kolejne dorabiają w domu, starając się spełnić oczekiwania mężczyzn, którzy – patrząc po ostatnim liście – i tak ani tego nie zauważą, ani tym bardziej nie docenią. 

Feminizm kobiet nie kończy się tam, gdzie trzeba wnieść lodówkę na czwarte piętro. Nie zaczyna się też w miejscu, gdzie podejmują pracę zarobkową. Szowinizm natomiast apogeum osiąga w punkcie, w którym oczekiwania wobec kobiety nijak mają się do zaspokajania "domowych potrzeb" rodziny. A ustalmy, że one obejmują nie tylko finanse.

Czy nasze prababki, zamknięte w domach przez zapracowanych facetów, leżały pachnące w oczekiwaniu, aż ich mężowie zaszczycą ich obecnością w domu, żądając jedynie ciepłego obiadu i kapci? Oczywiście, że nie. Ilu z nas miało babcie mające odwagę powiedzieć, że gdyby nie tamte czasy, to zostawiłyby swoich mężów, nie chcąc dopasowywać się do roli?

Nie każda kobieta chce być matką, nie każda panią domu i wszystkie mamy do tego takie samo prawo, jak mężczyźni do tego, by zamiast ciężkiej fizycznej pracy wykonywać czasem mniej płatną, ale satysfakcjonującą ich pracę "na miejscu".

 

Żony "siedzące w domu"

Czy podczas lockdownu mężczyźni wreszcie mieli szansę zobaczyć swoje żony "siedzące w domu", którym przez wiele godzin nie udało się usiąść, a których kawa trzy razy lądowała w mikrofalówce, zanim powiesiły pranie, pozmywały, odrobiły pracę domową z jednym, a następnie drugim dzieckiem, stojąc nad garami, żeby po ośmiu godzinach pracy online przeplatanej z wiadomościami sportowymi lub motoryzacyjnymi, podać mężowi ciepły obiad?

Gdzie jest miejsce na szeroko promowane partnerstwo w związkach, w których pracują oboje, a następnie facet siada przed komputerem, a kobieta biega po domu, żeby po tym zarobkowym etacie zdążyć jeszcze z tym drugim, domowym?

I gdzie, jeśli te obowiązki nie dzielą się równo na pół, podziewa się rzucone choćby w biegu "dziękuję", kiedy to znów ona, nie on, wstała od stołu, żeby coś w trakcie obiadu przynieść?

Myślę sobie o tym, co wylałam z siebie w tekście powyżej i wyobrażam sobie kolejnego zdumionego faceta, który prycha pod nosem, mówiąc o feminizmie i tym, jak mój musi mieć mnie dość, że nic w domu nie robię. Prawda jest taka, że dużo bliżej mi do Magdy, która zarabia nieźle, ale po pracy wcale nie leży i nie pachnie. I prawda, że w rolę kury domowej, którą nigdy nie chciałam zostać, weszłam sama, czekając z obiadem w – ewentualnie – posprzątanym mieszkaniu.

 

"Mnie też czasem się nie chce"

Ale mnie też się czasem nie chce, mam dość i wolałabym zamówić domowy obiad z baru mlecznego niż kolejny raz zastanawiać się, czy strugać ziemniaki i bić schabowe, czy – o losie – wykazać się odrobiną polotu i zrobić coś innego. Też, po kilkunastu godzinach wzmożonego myślenia w pracy na najwyższych obrotach, mam ochotę usiąść z herbatą przed telewizorem i mieć wszystko w tym miejscu, którym mój facet przed komputerem siedzi na krześle.

Natomiast ten obiad jest na cholernym stole, a ja czekam, żeby go zjeść wspólnie, bo tym, co lubię w naszym domowym życiu najbardziej jest to, że spotykamy się właśnie przy stole. A moje koleżanki i mamę nieprzerwanie dziwi – jak to, ty gotujesz? I kiedy weszłaś w rolę, w której nigdy nie chciałaś się znaleźć? A ja naprawdę nie wiem nic poza tym, że mi ta rola nie pasuje… 

Dlatego rozumiem Magdę, która ma ochotę wyjść z domu i się za siebie nie oglądać. Nie chodzi o to, że kobieta nie lubi swojego faceta, nie kocha swoich dzieci, nienawidzi swojego domu. Chodzi tylko o to, żeby w tym całym zabieganiu ktoś docenił to, że chociaż facet wychodzi z domu pierwszy i wraca do niego ostatni, to w trakcie jego nieobecności odpoczywa tylko pies. No albo kot, w zależności od wybranego towarzysza.

Poziomu zmęczenia nie mierzy się przecież cudzą miarą, więc nie ma pracy mniej lub bardziej męczącej, mniej lub bardziej wymagającej. Każdy z nas przecież pamięta zmęczenie z czasów szkolnych, choć dziś wydaje się, że "nic nie robiliśmy". A jednak.

 

"Nie życzę nikomu zdumionego faceta"

Najgorszym więc, co może nas spotkać, jest zdumienie emocjami, które się w nas kłębią. Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nigdy nie miał ochoty odwrócić się na pięcie i odejść bez słowa. W jakiejkolwiek życiowej sytuacji.

Nie życzę nikomu zdumionego faceta, który – olaboga! – pierwszy raz od dwunastu lat poszedł na urlop. Grzecznie tylko zapytam, ile razy jego żona miała szansę odpocząć sama, bez niego i dzieci? Bo wydźwięk jego listu jest taki, że krzyczącą nastolatkę wychowała jednak matka. Co więc robił ojciec, poza wymaganiem?

Spójrzmy na siebie, zanim zaczniemy wymagać od innych. A ty, mężczyzno, zanim znów rzucisz swojej kobiecie uszczypliwy komentarz, że coś jest w domu nie tak… przypomnij sobie, co sam z siebie ostatnio zrobiłeś w sposób perfekcyjny, kiedy nikt niczego nie musiał poprawiać. Podziękowała ci za to? Pewnie nie, niewdzięczna.

A ile razy ty podziękowałeś jej za to, że zmęczona po pracy nie położyła się na kanapie, a jednak ugotowała ten – może nawet wybitnie niesmaczny – obiad, wyprowadziła psa, odrobiła lekcje z dziećmi, czy nawet zrobiła dla samej siebie coś, na co od razu zwróciłeś uwagę? Nie oczekujcie od nas więcej niż to, co sami dajecie od siebie. I nie, to absolutna nieprawda, że mężczyznom wolno więcej. To nam, kobietom, wydaje się, że na więcej musimy się godzić…

 

Zainspirowane tekstami opublikowanymi w serwisie Onet.pl.
List opublikowany 24.08.2022 roku, dostępny pod tym adresem.

15:27:00

(Nie)obecności.

(Nie)obecności.

 

Prawda jest taka, że przez rok mojej nieobecności tutaj, wydarzyło się wszystko, a właściwie nie działo się nic. Mam dużo słów niewypowiedzianych i tysiąc pomysłów na ich spożytkowanie, ale żaden niemalże nie wiąże się z tym, co na Mellod (wtedy jeszcze Książkowym Zawrocie), się zaczynało. Wpadłam w rolę statystycznego Polaka, który książek (prawie) nie czyta, a te, które przechodzą przez moje ręce, są nastawione na tematykę związaną z kierunkiem mojej pracy, a o tym przecież pisać nie będę. Kino, które miało być tutaj obecne, też "popsuło" się na tyle, że znalezienie czegoś dla siebie wydaje mi się mało prawdopodobne. Chodzę, czasem... ale to już dawno nie jest to samo. Ale po kilkunastu latach spędzonych w tym wirtualnym świecie, coraz bardziej odczuwam jego brak, a co za tym idzie również chęć powrotu. Tylko tym razem bardziej osobiście, lifestylowo, z przemyśleniami przeplecionymi kulturą, a nie - jak kiedyś, w zamiarze - odwrotnie. 
 
Swoją drogą poza blogiem, tęsknię też za aparatem fotograficznym, który kiedyś gościł w dłoniach i codzienności, a dziś już przestał. Nawet w majówkę, spędzoną w górach, kolejny raz doszłam do wniosku, że zapamiętywanie jest dla mnie ważniejsze od uwieczniania obrazów, które rozciągają się przede mną. Choć zdjęcia z podobnego wyjazdu wciąż, po latach, zdobią ścianę salonu. Ale do tego też, czasami, chciałabym wrócić... 
 
No i jeszcze jedno. Ponieważ dotychczasowy serwis odpowiedzialny za moją domenę sprzedał ją bez ostrzeżenia, Mellod zmienił końcówkę na .uk, choć ja kraju nie zmieniłam. "Czuję" ten adres po prostu i nie chcę się z nim rozstawać. No cóż, nawet to przeciwko mnie. :)

08:25:00

Michalina Grzesiak - Krysia. Mała książka wielkich spraw

Michalina Grzesiak - Krysia. Mała książka wielkich spraw


Pisałam niedawno o pierwszej książce Michaśki, gdzie wstęp był do mojej miłości do tej osoby, więc nie będę się powtarzać, ale zostawię link - Krystyno, nie denerwuj matki.


To nie jest przewodnik, który poprowadzi was przez gąszcz rodzicielskich wyzwań. Z tej książki niczego się nie nauczycie. Nie znajdziecie tu żadnego tutorialu, który odwiedzie was od popełniania błędów. No serio, to nie tu. Tu notorycznie coś się paprze.
Ta książka pokazuje świat oczami dziecka, a widzenie i rozumienie u pięciolatki to jakby wyższy stopień wtajemniczenia. To jest sztuka. Tak nie oceniać, nie kategoryzować i nie nienawidzić.
Jest w nas, dorosłych, poczucie, że mamy niekontrolowaną władzę nad młodszymi. Przeświadczenie, że wolno nam przelewać w ich głowy dokonania i porażki, wiary i niewierności, chęci i niechęci, lubienia i nielubienia.
Niepopsuty człowiek, kiedy tylko dopuścisz go do głosu, opowie ci o pomaganiu nieznajomemu na dziale z lizakami i tęsknocie za „umarniętą” mamą, chociaż mama jeszcze nigdzie się nie wybiera. Przekona świat, że chłopcy mogą malować paznokcie na czerwono i zakładać sukienki z tiulem. Wskaże też palcem najsubtelniejsze sposoby wyznawania miłości każdemu, kto tylko zechce go posłuchać.
Posłuchajcie Krysi.
„Szczęśliwe dzieci, które mogą być Krysiami i szczęśliwi dorośli, którzy z Krysi nie wyrośli. To wielka sztuka – zachować w sobie trochę dziecka. Nie myśleć kolorami skóry, konwenansami, opiniami innych, nie patrzeć na płeć. Wiedzieć, chociaż przez chwilę, co jest w życiu ważne. Znów zedrzeć buty, farbować włosy bibułą, gadać z mamą o przedszkolnych dramatach, a potem zasypiać w samochodowym foteliku.
Ta książka uczy słuchać uważniej, myśleć prościej, dostrzegać więcej. Ta książka budzi w czytelniku dziecko, które zasnęło znudzone dorosłością.”
Anna Ciarkowska



Właściwie moja chęć przeczytania czegoś więcej niż postów na instagramie zaczęła się od tej pozycji - Krysi. Małej książki wielkich spraw. Zaczęłam jednak od początku, od tego, jak Michaśka poznała Grzesia, skąd się wzięła Krystyna i Jurek, dlaczego kredyt hipoteczny, a nawet dwa, i dlaczego ta Łódź, skoro ja od zawsze mieszkam o krok, a od zawsze nienawidzę.



Krysia, w skrócie nazywając, to jednak zupełnie coś innego. Michalina, o czym wspomniałam ostatnio, jest osobą szczerą do bólu i prawdziwą na wszerz. I właśnie dlatego, patrząc na całą ich rodzinę, chciałam zobaczyć ją jako mamę, bardziej od strony "dla dzieci", z tym dystansem i miłością. Wcześniej widziałam cytaty - prawdziwe na wskroś.


Dzieci zaczynają od zera, od pustych kartek. Są nowe, jak świece z całym knotem i chleb, z którego nikt nie odkroił nawet piętki. Gdybyśmy pozwolili im biec własnym torem, swobodnie, w tempie dla nich najwygodniejszym, niemęczącym wcale, być może udałoby nam się oddalić od niezgód i uciec od smutku. Postanowienie na zawsze - nie psuć niewinności. Uczyć tolerancji, kiedy ich chłonne głowy, jeszcze nieusztywnione schematami myślenia, mają szansę zwiać uprzedzeniom.


Wiecie, ja lubię tematykę dziecięcą, choć do bycia mamą mam drogę jeszcze daleką. Mimo wszystko, z tego co zauważyłam, po Krysię sięgają kobiety na każdym etapie ich życia, niekoniecznie mamy i niekoniecznie te, które są od bycia mamą o krok.


Ta książka nie radzi, nie wyznacza drogi i niczego nie ułatwia. Ta książka jest o moim własnym, niepopsutym człowieku, którego jeszcze nie pożarła rzeczywistość, a którego słuchanie uczy mnie więcej niż przeczytanie milionów książek.


A z drugiej strony to przecież nie jest poradnik wychowawczy. A przynajmniej nie miał być. Choć w mojej ocenie wszystko, co prawdziwe, wszystko, co o życiu i wszystko, co uczy miłości, może być poradnikiem. Choćby nie wychowawczym, to takim... do życia.



Źródło zdjęć: instagram