Licencjat obroniłam 10 miesięcy wcześniej i w ramach
nagrody 3 marca stanęliśmy na Lotnisku Chopina, aby wyruszyć tam. Po latach w Ryanairze lot Qatarem
był miłą odmianą, zdecydowanie. Pominę fakt czterogodzinnego opóźnienia
skutkującego nocą na dywanie lotniska w Dosze. W końcu, po 26 godzinach od
wyjścia z domu, opuszczamy lotnisko docelowe i uderza nas cudowne, gorące, ciężkie,
wilgotne powietrze i smród Bangkoku. 34 stopnie to o prawie 50 więcej, niż
pożegnaliśmy w Warszawie.
Bangkok jest przepiękną stolicą… Dobra, żartuję. Jest
obrzydliwy, zakorkowany do granic możliwości, śmierdzący, pełen slamsów i
śmieci.
Ludzie mieszkają przy rzekach, do których spływają
ścieki, dachy połatane, albo i nie, ciężko jest mi wyobrazić sobie jak
przeżywają porę deszczową. W kolejnych momentach podróży uświadomiliśmy sobie,
że w domach często nie ma kuchni, łazienki, ani nawet stołu. Tajowie zwykle
goszczą się na podłogach, jedząc swoje słynne street foody. A pomimo to, ani na ulicy, ani w „garażu”, czyli na
podwórku pod strzechą, nie znajdziecie starej Polówki, czy rozpadającego się
Passata. Będzie milion skuterów. I pół miliona aut. Dobrych aut, często
wyglądających jak prosto z salonu. Zaparkowanych pod dziurawą chatką z drewna.
Z kilometra widać inne priorytety.
Ale wróćmy do stolicy. Ma też swoje plusy. Nie
wyobrażam sobie kogoś, kto mógłby się nie zakochać w tajskiej kuchni. Gdy już
oczywiście pogodzisz się ze smrodem, który unosi się nad straganami z jedzeniem
i faktem, że o BHP i sanepidzie nikt tu nie słyszał i długo jeszcze nie
usłyszy. I w sumie więcej tych plusów nie znalazłam.
Opuszczając Bangkok grzechem byłoby nie odwiedzić
dawnej stolicy kraju – Ayutthaya pełnej ruin starożytnego królestwa. Miasteczko
oddalone jest 1,5 h pociągiem od Bangkoku, a bilet do klasy tajskiej kosztuje
zawrotne 2 zł.
Po 12-godzinnej podróży nocnym pociągiem znaleźliśmy
się na północy kraju – w mieście Chiang Mai. Samo miasto nie jest szczególnie
urokliwe (jak wszystkie…), ale ma do zaoferowania masę atrakcji, wśród których
każdy znajdzie coś dla siebie. My podczas trzydniowego pobytu zdecydowaliśmy
się na dwie – obie były strzałem w dziesiątkę.
Nie wyobrażam sobie wizyty w Tajlandii bez dnia ze
słoniami. Udaliśmy się na całodniową wycieczkę do sanktuarium dla słoni, uratowanych
najczęściej z zoo lub miejsc, które oferują jazdę na nich. Karmienie, spacery,
a także… mycie błotem i kąpiel w rzece to niesamowite przeżycie, godne
zniszczenia ubrań. :)
Warto udać się także na kurs gotowania, gdzie podczas kilkugodzinnych
zajęć można nauczyć się kilku ciekawych potraw kuchni tajskiej i objeść na cały
dzień.
Nie mogłabym nie wspomnieć o zawrotnych cenach tej
cudownej miejscowości. Najedliśmy się tutaj daniem za 6,5 zł, spędziliśmy trzy
noce w apartamencie dwupokojowym z basenem za 160 zł, a dwie urocze Tajki przez
godzinę relaksowały nasze ciała cudownym masażem za zawrotne 40 zł. I to
wszystko dla dwóch osób! Miło, że jest miejsce, gdzie nawet z marną polską
wypłatą, można zaszaleć.
Jeszcze nie minął pierwszy tydzień naszej podróży, a
my już mieliśmy głowy pełne wspomnień. Czekała nas jeszcze dżungla i wiele
wysp, ale o tym później.
* * *
Cześć, jestem Lexie. Na prośbę właścicielki, wpadłam
na chwilę, by opowiedzieć trochę o Tajlandii, ale się rozgadałam więc pewnie
wyjdzie trochę więcej. W sumie to mogłabym bez końca. Co dalej? Zobaczycie.