Theodore Boone jest uczniem gimnazjum w Strattenburgu, synem pary adwokatów, który o prawie wie więcej niż niejeden dorosły prawnik. Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał, to samemu zostać wrobionym w przestępstwo. Miało miejsce włamanie do sklepu komputerowego i kradzież sprzętu. Dowody jednoznacznie wskazują na Theo; w oczach policji jest głównym podejrzanym. Co będzie jeśli sąd uzna go za winnego? Czy spełni się wówczas jego marzenie – pójść śladami rodziców i w przyszłości zostać sędzią lub adwokatem? Zawieszony w prawach ucznia chłopak musi udowodnić swoją niewinność, nawet jeśli oznaczać to będzie złamanie paru przepisów. Ktoś celowo rozsiewa w Internecie informację, że Theo jest złodziejem. Jaki ma w tym cel? Co łączy te pomówienia ze sprawą oskarżonego o zabójstwo żony Pete’a Duffy’ego, który zniknął tuz przed procesem? Wydelegowany przez szkołę Theo miał właśnie przysłuchiwać się jego rozprawie z udziałem kluczowego świadka…
Po „Oskarżonego”
sięgnęłam z prostej przyczyny – poprzednie książki Grishama przeczytałam na
jednym wdechu i miałam nadzieję, że z tą też tak będzie, w końcu autor ten
niesie za sobą pewną klasę, pewien styl, który zobowiązuje. Po przeczytaniu
jestem jednak zawiedziona. Oczywiście „nie ma tego złego, co by na dobre nie
wyszło” ale w tej sytuacji czarno to widzę.
Mamy trzynastolatka,
syna dwóch adwokatów, dobrych w swoim fachu. Chłopak ten traktuje sąd jak swój
drugi dom – zna wszystkich i wszyscy znają jego. Bo jak inaczej wyjaśnić to, że
ot tak wchodzi na rozprawę, na którą nikt nie ma wstępu? Już to wydaje się dla
mnie dziwne i nieco nierealne, no chyba, że jestem na tyle zacofana.
I mamy też
napada na sklep, w który Theo zostaje wrobiony. Bo co, jego czapkę znaleźli? I
ot tak, nawet jeśli on w tym czasie spał w swoim łóżku, w swoim domu, to jest podejrzany. A to może źle wpłynąć na
jego zaplanowaną dokładnie przyszłość – chce być tym, kim jest tata/mama.
Prosty, idealny scenariusz na napisanie książki. Może się wydawać, że tak. No
chyba, że ktoś skiepści na całej linii, da opisy, które w ogóle nie
przyciągają, doda kilku bohaterów, którzy nie wnoszą do historii niczego
ciekawego, aczkolwiek są traktowani jak ci najważniejsi. Dajcie jeszcze
rodziców zapatrzonych w syna, którzy jednak spędzają najwięcej czasu w swojej
pracy. No i – na Boga – pokażcie mi
jakiegoś trzynastolatka, który boi się złamania zasad! (Wydaje mi się, że taki
ktoś w ogóle nie istnieje, bo trzynastolatkowie to raczej dążą do tego, by
łamać zasadę za zasadą, a nie wręcz na odwrót.) Ciekawi mnie również to, po co
ta cała sprawa z Pete Duffy’m, skoro figurowała tylko na początku?
Mogło wyjść
fajnie, ciekawie, interesująco. A wyszło – błazeńsko. Chęć była, zapał może
też. Ale wszystko się zjadło gdzieś po drodze, niestety.
Moja ocena: 2/6